ford

FILMY I SERIALE, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ W SIECI

Zima trochę odpuściła – jest cieplej, śnieg stopniał. Mimo to, pogoda dalej nie zachęca do wychodzenia na zewnątrz. Dlatego więc, tym bardziej warto zatrzymać się czasem i odpocząć od codzienności, rozsiąść się wygodnie w mieszkaniu i zobaczyć w domowym zaciszu jakąś dobrą filmową produkcję. Serwisy streamingowe sukcesywnie rozszerzają swoją ofertę, proponując użytkownikom coraz więcej różnorodnych treści. Dlatego też wybrałem trzy pozycje filmowe i serialowe, które – w ramach relaksu – zdecydowanie warto zobaczyć w sieci.

THE END OF THE F***ING WORLD – serial (Netflix)

Brytyjski serial, który zaskakuje świeżym spojrzeniem na tę dość wyeksploatowaną ostatnio formę. Nastoletni James uważa się za psychopatę. Znęcanie się nad zwierzętami przestaje mu wystarczać, dlatego postanawia zabić „coś większego”. Na swoją ofiarę wybiera Alyssę – zakochaną w nim dziewczynę, która nie widzi poza nim świata. Nie będzie to jednak kolejna opowieść o ofierze i kacie – ponieważ kobieta skutecznie powstrzymuje zapędy Jamesa, który się nie spieszy z realizacją swojego planu. Z odcinka na odcinek – „ofiara” jednak zyskuje w oczach chłopca, który zaczyna widzieć w niej coś więcej, niż „kawałek mięsa”. Pierwszy sezon „ The End of the F***ing World” to interesująca reinterpretacja tropów znanych z historii o zakochanych. Można powiedzieć, że to współczesne podejście do szekspirowskiego „Romea i Julii”. Szalenie udane podeście.

Seria pierwsza wydawała się skończoną i domkniętą całością. Dlatego też wiadomość o kontynuacji przyjąłem ze sporą rezerwą. Okazało się jednak, że sezon 2 nie tylko dorównał „jedynce”, ale w pewnych aspektach ją przewyższył. Jest to zdecydowanie bardziej ponura i dojrzała historia – swoiste rozliczenie z przeszłością. Pewnych błędów nie da się naprawić, niektóre decyzje są nieodwracalne, a popełnione grzechy prowadzą do nieuchronnej kary.

JOKER (HBO MAX / Netflix / Prime Video)

Reżyser tego filmu stawia śmiałą tezę, że szaleństwo Jokera jest lekiem na brak atencji społeczeństwa. W wyniku kolejnych morderstw zagubiony Artur zaczyna być zauważany przez innych, co więcej wreszcie on zauważa samego siebie. Przez większość seansu oglądanie postępującego upadku Arthura Flecka powoli przeistaczającego się w tytułową postać, wiąże się z przeplatającymi się ze sobą uczuciami rosnącej fascynacji, odrazy i niepokoju. Twórcom udało się na tyle uczłowieczyć  głównego antybohatera, że – jako widzowie – jesteśmy w stanie z nią sympatyzować, jednak jej powolna przemiana, ale również otaczające ją środowisko, przyprawia nas o mdłości. Fabularnie „Joker” nie zaskakuje – powoli prowadząc nas, bez istotniejszych zwrotów akcji, od początku do końca. Dla osób, które nie przesiedziały całego życia w piwnicy, już sam tytuł w pewnym sensie zdradza zakończenie. Dlatego też, oczekiwałem od reżysera jakiejś bardziej zaskakującej puenty, czegoś co mną wstrząśnie, wyprowadzi z równowagi. Zamiast tego dostałem trywialne wnioski sprowadzające się do tego, że osoby niestabilne psychicznie, żyjące w toksycznym społeczeństwie, mogą stanowić potencjalne zagrożenie. Zwłaszcza, jeśli nie oferuje im się żadnej pomocy.

Rozczarowuje również samo podejście realizatorów do formy widowiska. Podczas seansu, co jakiś czas, wydawało mi się, że reżyser za wszelką cenę chce udowodnić, że nakręcił wybitne i ponadczasowe dzieło artystyczne – film na wielu płaszczyznach ważny. Rozsmakowuje się formalnie w pewnych sekwencjach – skrajnie je wydłużając, przez co, po pewnym czasie – zwłaszcza w pierwszej części filmu – wkrada się znużenie i monotonia. Dla przykładu, kilkuminutowy taniec Arthura, będący manifestem jego wyzwolenia z okowów, mimo tego, iż efektowny – w moim przekonaniu szatkuje strukturę opowieści, negatywnie wpływając na tępo narracji.

Przeciętny scenariusz i kłopotliwą reżyserię rekompensują dwa aspekty – warstwa techniczna oraz gra aktorska; przede wszystkim genialnego Joaquina Phoenix’a. Jeśli chodzi o pierwszy segment, to na doskonałym tle wybijają się zdecydowanie zdjęcia Lawrence’a Shera. Ujęcia realizowane w skrajnie niskiej głębi ostrości, przy użyciu (najprawdopodobniej) „długich” obiektywów skrupulatnie budują klimat całego filmu. Całość utrzymana jest w schemacie opartym o triadę kolorystyczną, paleta barw jest brudna, lekko przygaszona. Kadry często budowane są na zasadzie kontrastu – na przykład niedoświetlone zdjęcia zestawiane są na sztywno z wręcz skrajnie prześwietlonymi. Zabiegi te w umiejętny sposób wzmacniają ambiwalentne odczucia odbiorcy – przechodzące z fascynacji do obrzydzenia i niepokoju. Ten specyficzny, nieprzyjemny nastrój podbija znakomita ścieżka dźwiękowa Hildur Guðnadóttir’y. Kakofoniczne kompozycje smyczkowe – nasilają atmosferę zaszczucia i wzmagającego się szaleństwa. Co jakiś czas te nieprzyjemne dźwięki ustępują na rzecz utworów z przełomu lat 60. i 70. XX wieku, co pozwala nam osadzić akcję filmu właśnie w tym przedziale.

Warto zaznaczyć, że to obsada aktorska jest tym, co stanowi o sile „Jokera”. O odtwórcach poszczególnych ról mógłbym pisać wiele. Znakomite kreacje: Zazie Beetz, Frances Conroy czy Bretta Cullena to tylko „wierzchołek góry lodowej”. Robert De Niro, przy okazji najnowszego filmu Todda Phillipsa, zaliczył jeden z najlepszych występów w swojej bogatej karierze. Jednak najjaśniejszym elementem produkcji jest bez wątpienia odtwórca roli tytułowej – Joaquin Phoenix. Już dziś mogę stwierdzić, że rola ta ma murowaną nominację do Oscara w kategorii „najlepszy aktor pierwszoplanowy”. To, jak Phoenix niuansuje postać, jak swobodnie przechodzi przez amplitudę poszczególnych stanów emocjonalnych – jest samo w sobie godne uznania. Aktor jest głównym motorem napędowym całej opowieści – elementem, który umiejętnie ukrywa wszelkie niedoskonałości produkcji. Przez cały seans obserwujemy świat przedstawiony z jego perspektywy – patrzymy nań jego oczyma. Dlatego też nie przeszkadza nam jego odrealnienie, wikłamy się w jaźni Arthura, który nie potrafi odróżnić, co dzieje się naprawdę, a co jest jedynie wytworem jego chorej wyobraźni. Dopiero morderstwo pozwala oddzielić Arthurowi prawdę od imaginacji – wtedy dopiero zauważa swoje istnienie.

TO: ROZDZIAŁ 2 (Prime Video / Rakuten)

Rok 1981. Sam Raimi tworzy „Martwe Zło” – kultowy dzisiaj cykl, który podążył  zaskakującą ścieżką. Szczególnie patrząc nań przez pryzmat ówczesnego, prężnie rozwijającego się gatunku slasherów. Seria z niewyróżniającej się na tle konkurencji, mało wyrafinowanej „krwawej jatki”, wraz z częścią drugą diametralnie zmieniła nastrój i ton całości, zwracając się w kierunku czarnej komedii z elementami kina grozy. Pierwsze zwiastuny kontynuacji znakomitego „To” w reżyserii Andy’ego Muschietti’ego pozwalały sądzić, że sequel będzie filmem mroczniejszym – produkcją, która ma przerażać jeszcze bardziej niż utwór poprzedni. Czy Muschietti sprostał oczekiwaniom i „To: Rozdział 2”, który na ekranach polskich kin zadebiutował 6 września 2019 roku, jest naturalną i konsekwentną ewolucją pierwowzoru, czy stanowi zupełnie inne podejście w obszarze horrorów – bardziej bawiąc niż budując niepokój w odbiorcy?

Film jest bezpośrednią kontynuacją części pierwszej. Dwadzieścia siedem lat po tragicznych wydarzeniach w Derry – morderczy klaun powraca. Powstrzymać mogą go jedynie dorośli już członkowie „Klubu frajerów”, którzy przyrzekli kiedyś, że w przypadku powrotu zła, dołożą wszelkich starań, by raz na zawsze pokonać tytułowe „To”. Obszerność materiału źródłowego – powieści stworzonej przez Stephena Kinga – spowodowała, że twórcy niemal od początku wiedzieli, że ukazaną w książce historię należy podzielić na dwa filmy. Decyzji tej sprzyjała też specyficzna struktura tomiszcza, która ewidentnie podzielona jest na, w zasadzie równe, części.

Finansowy i krytyczny sukces „jedynki” dał reżyserowi Andy’emu Muschietti’emu znacznie większą swobodę twórczą – studio dało mu wolną rękę w większości aspektów kreatywnych  przy tworzeniu kontynuacji. Warto przypomnieć, że część pierwsza przy budżecie wynoszącym zaledwie 35 milionów dolarów, do dzisiaj zarobiła ponad 700 milionów – co jest wynikiem niecodziennym mając na uwadze fakt, że film ten dostał klasyfikację R, która znacznie utrudnia dostępność do produkcji,  przede wszystkim młodszej części widowni.

Skoro puszczono Muschiettiego w „samopas”, ten zakasał rękawy i zaczął tworzyć. A efekty jego prac musiały zaskoczyć przedstawicieli Warner Bros. Bo… „To: Rozdział 2” obiera całkowicie różny kierunek od tego, który wytyczała pierwsza część cyklu. Jest to przede wszystkim inne dzieło pod względem klimatu. Jeśli miałbym porównać z czymś „dwójkę”, to byłby to sequel pierwszego „Martwego zła”. Muschietti, podobnie jak niegdyś Raimi, zupełnie przekreśla to, co ustanowiło poprzednie dzieło – rezygnując z grozy, niepokoju oraz atmosfery zastraszenia, na rzecz czarnego humoru, przerysowanych kreatur i absurdalnej akcji.

Kiedy podczas seansu zorientowałem się, jak blisko „Martwego zła 2” znalazł się Muschietti – film wyświetlany na projektorze zyskał dla mnie niewątpliwą wartość dodaną. Niezwykle ryzykownym jest zignorowanie oczekiwań fanów, w zamian serwując im swoisty pastisz gatunku – nietraktującą siebie poważnie opowieść, której najmocniejszym punktem jest slapstickowy humor (rodzaj komedii filmowej, która charakteryzuje się dużą ilością ruchu, mocno przerysowanymi postaciami oraz groteskowo-niebezpiecznymi przygodami). Właśnie w tych momentach „To: Rozdział drugi” wypada zdecydowanie najlepiej. Może historia nie przeraża tak bardzo, bo bohaterowie zdążyli dorosnąć – i z przestraszonych nastolatków przemienili się w ludzi, którzy dobrze zdają sobie sprawę z zagrożenia i wiedzą jak je pokonać?

Początkowo umiejętnie budowany klimat produkcji, od drugiego aktu zostaje stopniowo wypierany przez coraz to bardziej absurdalne sytuacje, które powodują, że w pewnym momencie nie sposób traktować najnowszej produkcji Muschiettiego na poważnie. Sytuację przypieczętowuje zakończenie, które razi surrealistycznym CGI oraz absurdem sytuacji – przez co niemożliwym staje się utrzymanie immersyjnego doświadczenia w ryzach.

Pomijając dziwaczne efekty komputerowe, aspekty techniczne w najnowszym „To” stoją na światowym poziomie. Zachwycają szczególnie klimatyczne zdjęcia autorstwa Checco Varese’a. Autor obrazu umiejętnie buduje napięcie i klimat, zamykając całość w triadzie kolorystycznej oraz usypiając czujność widza powolnymi, czasem wręcz przeciągniętymi w czasie ujęciami. Skomponowana w ten sposób spokojna i nostalgiczna narracja – co jakiś czas przerywana jest jump scare’ami oraz innymi zabiegami mającymi na celu nagłe wysypanie popcornu na podłogę. Dobrze wypada również ścieżka dźwiękowa Benjamina Wallfischa, która idealnie współgra z warstwą wizualną, w odpowiednich momentach, jeszcze bardziej podbijając napięcie.

Młodociana obsada aktorska była tym, za co widzowie na całym świecie pokochali „jedynkę”. Również w „To: Rozdział 2” głównym motorem napędowym mieli być aktorzy, którzy swoją charyzmą i popularnością, powinni sprzedać utwór odbiorcom i skupić ich uwagę na de facto dziwacznej fabule sequela. Udało się! Na szczególne uznanie zasługuje James McAvoy, który kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Jest to postać zniuansowana, zachwycająca odbiorcę stopniem złożoności – tym, z jakim trudem radzi sobie z demonami przeszłości. Równie dobrze wypadają: Jessica Chastain, Bill Hader, Isaiah Mustafa czy Jay Ryan. Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym  nie wspomniał o genialnej roli Billa Skarsgårda, który ponownie wcielił się w demonicznego klauna Pennywise’a. Wizerunek antagonisty, mimo zaledwie kliku lat od premiery pierwszego „To”, zyskał już kultowy status – na stałe wpisując się w świadomości widzów. W „dwójce” Pennywise’a jest znacznie więcej i, do pewnego czasu, jest on przerażający na niespotykaną dotąd skalę.

Podsumowując, „To: Rozdział 2” jest produkcją niejednoznaczną w ocenie. Z pewnością utwór ten nie sprostał oczekiwaniom – zawodząc większość fanów. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to dzieło niezwykle nowatorskie i zaskakujące strukturalnie. Lżejszy ton podyktowany jest tym, że twórcy bardzo mocno bazowali na powieści Kinga, która w dalszej części zmienia swój wydźwięk. Nie należy skreślać tej produkcji i na własnej skórze przekonać się, czy warto? „Renowacja miasta, niech mnie gęś kopnie. Zrobili ludzi w ch*ja, panie. Przepraszam za mój język, jeżeli jest pan człowiekiem religijnym” (King).

Bartosz Dominik

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
LinkedIn

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *