ford

FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ W SIECI 

Nareszcie wiosna – i to w pełnej krasie. Słońce i śpiew ptaków to idealny pretekst, żeby spędzać całe dnie na świeżym powietrzu. Ale mimo to, piękną pogodą także można się zmęczyć i rozpaczliwie szukać jakieś domowej alternatywy. Dlatego więc, tym bardziej warto zatrzymać się czasem i odpocząć od codzienności, rozsiąść się wygodnie w mieszkaniu i zobaczyć w domowym zaciszu jakąś dobrą filmową produkcję. Serwisy streamingowe sukcesywnie rozszerzają swoją ofertę, proponując użytkownikom coraz więcej różnorodnych treści. Dlatego też wybrałem trzy pozycje filmowe, które – w ramach relaksu – zdecydowanie warto zobaczyć w sieci.

GLASS ONION (Netflix)

Rian Johnson konsekwentnie rozwija swoje nowe uniwersum. Film „Glass Onion” nie jest formalną rewolucją, a precyzyjnie zaprojektowaną ewolucją cyklu. Reżyser ponownie przetwarza znane i ograne tropy kryminału, by nadać im w konsekwencji zupełnie inne, nowe znacznie. Warto już na wstępie zaznaczyć, że „Szklana cebula” jest filmem zdecydowanie gorszym od świetnego „Na noże”, która to produkcja naprawdę zaskakiwała nie tylko swoim klimatem, ale też konstrukcją samej opowieści. „Glass Onion” w porównaniu z częścią pierwszą, wydaje się być utworem zdecydowanie bardziej kameralnym i trywialnym narracyjnie. Samo zakończenie, przynajmniej dla mnie stanowiło spore rozczarowanie. W najnowszym obrazie Johnsona ostatecznie nie wygrywa intelekt, a rozwiązana zagadka – nie przynosi ostatecznego rozwiązania. Zło triumfuje i wyłącznie tępa siła i zniszczenie mogą odwrócić losy z góry przegranej potyczki. 

Znacznie mniej podobała mi się także sama warstwa audiowizualna. Niesamowite ujęcia i niezwykła scenografia stanowiła istotny wyróżnik filmu „Na noże” na tle konkurencji. W przypadku „Glass Onion” obraz jest zdecydowanie bardziej bezpłciowy. Projekty lokacji i scenografia nie zapada w pamięci, poszczególne ujęcie także nie wybijają się poza netflixowy standard. Oglądając kontynuację produkcji „Na noże” miałem nieodparte wrażenie, że Johnson jeden do jednego kopiuje filmowy cykl Kennetha Branaghy poświęcony legendarnemu Herkulesowi Poirot z książek kryminalnych Agathy Christie. Na noże bowiem bardzo silnie formalnie i treściowo nawiązywały do Morderstwa w Orient Expressie, a „Glass Onion” jest swego rodzaju przetworzeniem historii przedstawionej w filmie „Śmierć na Nilu”. Podobieństwa widać także w warstwie wizualnej. Nie trzymając Państwa dłużej w niepewności muszę jednoznacznie stwierdzić, że „Glass Onion” jest zdecydowanie gorszym niż „Na noże”. Intryga jest zdecydowanie mniej angażująca, a nowy obraz rozkręca się wyjątkowo wolno. Pierwsze trzydzieści minut dłuży się niemiłosiernie. To może skutecznie odstraszyć niektórych widzów. Kiedy odpaliłem produkcję na Netflixie, przez tak nużący prolog faktycznie wyłączyłem ją po kilku minutach. Po chwili jednak pomyślałem, że „Na noże” – to było coś i postanowiłem się przemóc. Naprawdę warto poświęcić te pół godziny i dać się zanurzyć w opowieści. Po pewnym czasie utwór faktycznie zaczyna dostarczać sporą dawkę emocji i napięcia. 

W pierwszych trzydziestu minutach zdziwiło mnie także zbyt duże skupienie uwagi twórców na rozbudowanie wątków zdecydowanie niepotrzebnych. Na przykład, niemal na samym początku opowieści zasugerowane nam jest, że główna postać cyklu – wybitny detektyw Benoit Blanc jest homoseksualistą i mieszka sobie razem ze starym Hugh Grantem, który najwidoczniej lubi przebierać się w stroje gospodyni domowej. Kiedyś śmiałem się z oburzenia publiki, że Netflix jest platformą nazbyt poprawną politycznie, że w ich produkcjach zawsze w obsadzie muszą znaleźć się aktorzy w pełnej palecie tonalnej barw skóry i wszystkich orientacji seksualnych – nawet takich, o których istnieniu nawet jeszcze nie mamy pojęcia. Mnie to nigdy nie przeszkadzało. Uważam się za osobę tolerancyjną i od filmu wymagam przede wszystkim dobrej historii. Jakie więc znaczenie ma dla fabuły to, czy Blanc jest homoseksualistą czy nie? Jak dla mnie to on może być niebinarny, ale nie potrzebuję tego wiedzieć w ramach filmu kryminalnego, na Boga! To niczemu nie służy. Więc tak śmiałem się z oburzenia odbiorców, po czym faktycznie obejrzałem w ostatnim czasie 3 nad wyraz dobre seriale Netflixa i w każdym dość silnie zarysowano wątki homoseksualne. Może więc jest coś na rzeczy?

Wracając jednak do meritum. Johnsonowi udało się – podobnie, jak w części pierwszej – zaangażować do projektu prawdziwe gwiazdy Hollywood. Daniel Craig, Edward Norton, Dave Bautista, Ethan Hawke czy Hugh Grant to są faktycznie nazwiska, które same w sobie są gwarantem, że film z ich udziałem będzie wart poznania. I taka właśnie jest produkcja „Glass Onion”. Jest to zdecydowanie gorszy utwór od swojego poprzednika, ale to nadal niezwykle satysfakcjonujące i mięsiste widowisko. Jest to wydarzenie zdecydowanie godne polecenia.

MENU (Disney+)

Produkcja od samego początku atakuje zmysły odbiorcy wyjątkowo przemyślanymi i estetycznymi ujęciami. Twórcy poświęcili sporo czasu, aby oddać klimat ekskluzywnej restauracji, w której nie ma zwykłych dań – są wyłącznie kulinarne doznania. Dzieło jest bardzo nowoczesne w swojej formie; każdy posiłek jest pokazany w odpowiedni sposób. Piękne zbliżenia, pojawiająca się typografia opisująca każde danie – przywodzą na myśl najlepsze programy kulinarne. Z tą jednak różnicą, że każdy następny posiłek jest coraz bardziej niecodzienny, co wywołuje uczucie niepokoju i konsternacji. Posiłki w postaci „talerza chleba bez chleba” czy „porażki”, jaką jest jeden z kucharzy – to wyjątkowo skonstruowany żart, który im dłużej trwa, tym jest zabawniejszy. Od pewnego momentu – w zasadzie czekałem jedynie na to, żeby dowiedzieć się czym teraz zaskoczą mnie twórcy filmu. 

Już na samym wstępie muszę zaznaczyć, że ten niesamowity w swojej formie scenariusz nie wywarłby na mnie aż tak dużego wrażenia, gdyby nie znakomite kreacje aktorskie. Na szczególną uwagę zasługuje rola Ralpha Fiennesa, który wcielił się w demonicznego szefa kuchni. Antybohater jest charyzmatyczny, budzi posłuch wśród swojej załogi i respekt gości. Serwując kolejne dania – snuje opowieść, bo ta kulinarna podróż jest swego rodzaju narracją – ukazującą nam odbiorcom, wnętrze jego osobowości. Coraz bardziej brutalne anegdoty szokują gości, budzą w nich niesmak i wtedy na talerzach pojawiają się kolejne, coraz bardziej dziwaczne dania. Szef w pewnym momencie stawia sprawę jasno – z tej kolacji nikt nie wyjdzie żywy, ponieważ wszyscy goście, jak również obsługa stają się częścią jego popisowego menu. Równie dobrze na ekranie radzi sobie Anya Taylor-Joy, która zgodnie z nomenklaturą używaną w obszarze kina grozy, wciela się w typową „final girl”. 

Bohaterka od samego początku nie jest zachwycona z kolacji, na jaką zaprosił ją nowo poznany mężczyzna. Dla samego mistrza kuchni jest zagadką i problemem, bo menu zostało skrupulatnie przygotowane w oparciu o profile psychologiczne i działalność poszczególnych gości. Dlatego też w pewnym momencie kolacja się zatrzymuje, bo menu nie może zostać sfinalizowane bez informacji kim jest kobieta. Zostajemy więc wrzuceni w wir wydarzeń i niedopowiedzeń, czekając na kolejne, absurdalne zwroty akcji. Anya Taylor-Joy stworzyła postać z krwi i kości, której los na ekranie faktycznie obchodzi widownię. Jest to z pewnością osoba, której można kibicować – zwłaszcza w zestawieniu z pozostałymi bohaterami, a w zasadzie bandą zepsutych snobów, dla których od kulinarnych doznań, ważniejszy jest sam prestiż uczestnictwa w tym nietypowym wydarzeniu. 

„Menu” jest wreszcie komentarzem do współczesnego świata sztuki i kierunkiem, jaki w obecnym czasie obierają artyści. Można wręcz powiedzieć, że jest to współczesna interpretacja „Nowych szat króla” Andersena, w której sam odbiorca może powiedzieć, że król jest nagi. Jest to ukazanie w krzywym zwierciadle wszelkich absurdów, które są efektem postmodernistycznego myślenia. Może warto zastanowić się nad tym, kiedy powiedzieć sobie „dość”? Może ówczesny świat sztuki zabrnął o krok za daleko? Estetycy przez lata poszerzali definicję dzieła sztuki, doprowadzając do tego, że obecnie dziełem może być wszystko. Wszystko, czyli w zasadzie nic. 

Podsumowując, „Menu” to produkcja zdecydowanie warta zobaczenia. Jest to jeden z najlepszych filmów, jakie miałem przyjemność zobaczyć w tym roku. Wydaje mi się, że jeśli lubicie Państwo czarne komedie – to utwór Myloda Was nie zawiedzie, a zamiast tego zaoferuje Wam wyjątkowo przyjemne doznania. Nie jest to produkcja bezrefleksyjna. Pomimo znakomitego humoru, dzieło to zadaje wyjątkowo interesujące pytania, o których dyskutować można w gronie znajomych na długo po wyjściu z kina. Polecam!

BARBIE (HBO MAX)

„Barbie” to nie jest to urocza bajka przeznaczona dla całej rodziny, a utwór, który porusza dość trudne problemy natury egzystencjalnej. Czy roztropnym jest zabieranie swoich pociech na film, w którym główna bohaterka – urocza i doskonała we wszystkim Barbie zastanawia się nad swoją własną śmiercią? Mimo istnienia w świecie doskonałym, w którym każde marzenie staje się faktem, kobieta/lalka nie jest w pełni szczęśliwa – czegoś jej brakuje. Jej życie mimo skąpania w różu, zdaje się być plastikowe i nierzeczywiste. Barbie postanawia więc wyruszyć do świata ludzi i znaleźć dziecko, które się nią bawi, bo tylko w ten sposób odpowie sobie na dręczące ją pytania. Brzmi absurdalnie? To zaledwie początek filmu. 

Pomimo faktu, że Barbie w tę podróż miała wybrać się sama, podstępem dołączył do niej jej chłopak Ken (znakomity w tej roli Ryan Gosling), który widząc prawdziwy świat, zdominowany przez „męską męskość” postanawia odtworzyć tę wizję w Barbie Landzie. O świecie ludzi wie jednak dość mało, więc jego kreacja jest wynaturzona – pełna stereotypowego patrzenia na mężczyzn i ich zainteresowania. Mają być konie, szybkie samochody, oczywiście dużo piwa i męskie ubrania. Jednak nie wie o tym, że takie zachowania części mężczyzn, to zaledwie wierzchołek góry lodowej zasad, na których zbudowane jest patriarchalne społeczeństwo. Kiedy przetwarzałem ten obraz w kinie byłem trochę zniesmaczony – jak prostacka jest to parodia. Nie było w niej grama finezji. 

Dopiero po seansie moja narzeczona podzieliła się ze mną bardzo interesującą obserwacją, która znacząco zredefiniowała mój pogląd na ten film. Powiedziała mi, że „Barbie” jest taką samą krytyką patriarchatu, co feminizmu. Jest to dzieło uniwersalne, w którym każde z nas, niezależnie od płci, może przejrzeć się jak w lustrze, w którym każdą naszą wadę widać znacznie bardziej niż w rzeczywistości. Może nie powiedziała tego w taki sposób – trochę musiałem to podkręcić na potrzeby tej recenzji, ale sens był właśnie taki. I to – wracając do krytyki feminizmu i szowinizmu – w tym filmie jest naprawdę zauważalne. Bo tak, jak Ken odwracając role i zasady gry wykrzywia obraz „prawdziwego mężczyzny”, to w podobny sposób film „Barbie” pokazuje, w jakim kierunku zmierza współczesny feminizm – uwidoczniając te dążenia również w prześmiewczy sposób. 

Pytanie tylko, co w tym filmie chcemy zobaczyć? Bo jeśli podejdziemy do niego bezrefleksyjnie, to zobaczymy piękne suknie, dobre aktorstwo Margot Robbie czy Ryana Goslinga w rolach głównych, tonę różu, całkiem udaną ścieżkę dźwiękową – ale umknie nam prawdziwy sens tej opowieści. Nie sztuką jest antagonizować się wzajemnie, a razem – niezależnie od płci – budować nowy, lepszy świat. Finał historii zdaje się serwować odbiorcy właśnie taki morał. Plastikowy, różowy świat nabiera pod koniec kolorytu i swego rodzaju prawdziwości. Gdybyśmy poszli w ślad Barbie, to może nasz stałby się nieco bardziej różowy? Sądzę, że to by się nam przydało. 


Bartosz Dominik

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
LinkedIn

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *