ford

FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ W SIECI

Nareszcie wiosna – i to w pełnej krasie. Słońce i wysoka temperatura to idealny pretekst, żeby spędzać całe dnie na świeżym powietrzu. Ale mimo to, piękną pogodą także można się zmęczyć i rozpaczliwie szukać jakieś domowej alternatywy. Dlatego więc, tym bardziej warto zatrzymać się czasem i odpocząć od codzienności, rozsiąść się wygodnie w mieszkaniu i zobaczyć w domowym zaciszu jakąś dobrą filmową produkcję. Serwisy streamingowe sukcesywnie rozszerzają swoją ofertę, proponując użytkownikom coraz więcej różnorodnych treści. Dlatego też wybrałem trzy pozycje filmowe, które – w ramach relaksu – zdecydowanie warto zobaczyć w sieci.

CZŁOWIEK SCYZORYK (CDA)

Uwięziony na bezludnej wyspie Hank w akcie desperacji postanawia odebrać sobie życie. W ostatnim momencie odwodzą go od tego zwłoki mężczyzny, które dopiero co, zostały wyrzucone na brzeg. Mężczyzna dostrzega w nieboszczyku osobę, dzięki której nie jest już sam – odnajduje w nim przyjaciela. Zarys opowieści wydaje się być sprowadzeniem do ekstremum motywu, znanego chociażby z „Cast Away – poza światem” z Tomem Hanksem w roli głównej. Ta hiperbolizacja nie jest jednak wyłącznie zabiegiem formalnym, ponieważ unaocznia dramat opuszczonego mężczyzny. Ów bohater nie jest samotny, ponieważ los „wyrzucił” go na bezludną wyspę. On staje się wyrzutkiem z wyboru, a rozkładające się ciało pomaga mu powrócić – dosłownie i metaforycznie – na łono społeczeństwa.

Hank jest człowiekiem bezdomnym – człowiekiem zniewolonym przez wyspę, otoczonym przez samotność. Szybko orientujemy się, że społeczeństwo również wydało na postać wyrok, zapominając o niej. Mężczyzna stał się wyrzutkiem. Z tak rozumianej bezdomności wyciąga go jego przyjaciel trup. Hank wyrusza z martwym kompanem w podróż pokazując mu świat, który dotąd również i dla niego był obcy, nieznany. Manny – bo tak nazywa się nieżyjący przyjaciel – jest tytułowym „Człowiekiem-scyzorykiem”. Wraz z Hankiem stopniowo odkrywamy nowe, zaskakujące zdolności, które przejawia truchło. Już scena otwierająca, w której niedoszły samobójca przekształca pierdzące zwłoki w motorówkę umożliwiającą mu ucieczkę z wyspy wystarczy, by nakreślić ogólny ton utworu. „Człowiek-scyzoryk” to triumf absurdalnej oraz surrealistycznej wizji duetu reżyserskiego – Dana Kwana oraz Daniela Scheinerta. Oderwanie od rzeczywistości, do której zdążyliśmy się przyzwyczaić, ma za zadanie uśpić naszą czujność. To komedio-dramat – w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że śmiech tłumi nasze łzy. Hank to postać tragiczna – człowiek wyjątkowo wrażliwy, który nigdy nie zdobył się na odwagę by żyć. Lekcji życia udzieliła mu osoba, która dawno znajduje się poza życiem.

Ten „doskonale szalony” projekt nie zrobiłby na mnie tak dużego wrażenia, gdyby nie znakomite kreacje aktorskie. Na pierwszy plan wychodzi zdecydowanie Daniel Radcliffe, wcielający się w ludzki scyzoryk. To, jak aktor niuansuje tę postać, jak powoli odsłania przed nami jej historię i kreśli rodzącą się na naszych oczach przyjaźń – zasługuje na najwyższą formę uznania. Podobał mi się również Paul Dano w roli Hanka. Była to zdecydowanie bardziej „żywa” kreacja. Dano pokazuje wrażliwość postaci, to jak nieustannie targają nią emocje. Jest ludzki – łatwo jest  z nim sympatyzować. Jest swego rodzaju lustrem, w którym każdy z nas może się przejrzeć i zobaczyć nie tylko to, co niedoskonałe, ale przede wszystkim piękne. Zachwyca również warstwa audiowizualna. Autor zdjęć – Larkin Seiple umiejętnie przestawia ten nadrealny świat. Płynnie przechodzi od dość konwencjonalnych zabiegów, do prawdziwego popisu swoich umiejętności tworząc przestrzeń, w której realność ustępuje miejsca marzeniom i snom. Ten surrealizm podkreśla niską głębią i specyficznie wykorzystanym miękkim światłem. Jednak tym, co definiuje ten film, jest genialna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Andy’ego Hulla i Roberta McDowella. To przede wszystkim ona wprowadza do tego wyjątkowego świata wyobraźni i rubasznego humoru. Motyw przewodni pamiętam do tej pory – dwa lata od pierwszego obejrzenia tej produkcji.

PIERWSZY CZŁOWIEK (SkyShowtime / Rakuten)

„Pierwszy człowiek” opowiada historię Neila Armstronga i przez pryzmat jego osoby ukazuje kulisy zimnej wojny i wynikającego z niej galopującego rozwoju technologicznego. Nie sądziłem, że opowieść o podboju kosmosu i rywalizacji z sowietami może być tak poruszającym filmem. „Pierwszemu człowiekowi” fabularnie blisko jest do arcydzieła Stanleya Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna”. Również tutaj autorzy zadają widzowi pytania o rolę człowieka we wszechświecie, o to jak bardzo zmieni się jego perspektywa w momencie rozpoczęcia kosmicznej ekspansji.

Tym co w „Pierwszym człowieku” wybija się na pierwszy plan, są zdjęcia Linusa Sandgrena. Duży poziom ziarnistości oraz znajdowanie się obrazu poza ostrością powoduje, że film Damiena Chazelle’a ogląda się jak pełnoprawny film dokumentalny, a nie kasową hollywoodzką produkcję. Co ciekawe, filmowcy coraz częściej używają narzędzi, które mają ich dziełom nadawać amatorskiego charakteru. Kiedy początkujący twórcy usilnie starają się tworzyć filmy udające/symulujące wysokobudżetowe dzieła, prawdziwi specjaliści stylistycznie chcą „równać w dół”. Jest to interesująca obserwacja, która ukazuje dynamikę, z jaką zmienia się współczesne kino. Równie dobrze wypada muzyka Justina Hurwitza, która występuje w „Pierwszym człowieku” w śladowej ilości. Zabieg ten powoduje, że ścieżka ta podkreśla i uwidacznia najważniejsze momenty historii, nadając im odpowiedni ton. Melancholijny ambient Hurwitza potęguje wzruszenie oraz uczucie wzniosłości – które było główną wartością estetyczną oraz osią „Odysei kosmicznej” Kubricka. Wyszukany i oszczędny montaż Toma Crossa dopełnia dzieła powodując, że film ten jest jednym z najdoskonalszych i najbardziej innowacyjnych produkcji ostatnich lat.

Jednak tym, co powoduje, że w przyszłości „Pierwszego człowieka” będzie się rozpatrywać w kategoriach kina kultowego, są: scenariusz Josha Singera oraz reżyseria Damiena Chazelle’a, który po raz kolejny udowodnił, że nie można go zaszufladkować w konkretnym gatunku filmowym. „Pierwszy człowiek” to zdecydowanie produkcja wybitna, na którą polecam wybrać się do kina, szczególnie dlatego, że póki co cieszy się niskim zainteresowaniem. Warto pokazać dystrybutorom, że widzowie w kinematografii nieustannie poszukują piękna i wzniosłości, a nie wyłącznie taniej sensacji.

PODŁY, OKRUTNY, ZŁY (Rakuten / CDA PREMIUM / Canal+)

Głównym problemem, z jakim musieli zmierzyć się twórcy filmu „Podły, okrutny, zły” była powszechna znajomość przypadku Bundy’ego. Swego czasu, zwłaszcza na terenie USA, osoba ta na niespotykaną dotąd skalę elektryzowała opinię publiczną. Jak w ciekawy sposób przybliżyć opowieść, którą zna każdy? Reżyser Joe Berlinger sprawnie ominął tę trudność wykładając przysłowiową „kawę na ławę” już w pierwszych minutach filmu. Dobrym pomysłem było również to, by przebieg akcji śledzić z perspektywy długoletniej dziewczyny Bundy’ego – Liz Kendall. Dzięki temu – mimo znajomości całej historii – nie możemy uwierzyć w to, że Ted był potworem. Wręcz przeciwnie – twórcy starają się nakreślić niejednoznaczny i niebanalny charakter postaci mordercy – dużo uwagi poświęcając na ukazaniu go w relacji ze swoją narzeczoną. Kochający człowiek nie może być przecież bezlitosnym monstrum. Ta konstrukcja usypia naszą czujność, przez co zakończenie ostatniego aktu wywiera na nas ogromne wrażenie. Niestety główna zaleta produkcji, czyli świadomość twórców o powszechnej znajomości tego konkretnego przypadku, stanowi również jej największą wadę. Pokłosiem tej wiedzy jest to, że scenariusz traktuje główny wątek po macoszemu. Werdykty ławy przysięgłych wydają się być absurdalne. Jak to jest, że skazuje się człowieka, który przez wszystkie rozprawy skutecznie udowadnia swoją niewinność?

„Podły, okrutny, zły” nie byłby jednak tak dużym sukcesem artystycznym, gdyby nie doskonałe kreacje aktorskie. Na pierwszym planie błyszczy Zac Efron, który wcielił się w postać psychopatycznego Teda Bundy’ego. Aktorowi udało się oddać charakter postaci i nakreślić wpływ, jaki wywierała ona na ludzi. Mimo tego, że zdajemy sobie sprawę z winy bohatera, z tego, iż dokonywał bestialskich zbrodni na młodych kobietach, to paradoksalnie wzbudza on naszą sympatię. Przez większość seansu kibicujemy mężczyźnie mimo to, że z każdą kolejną minutą dowiadujemy się o jego kolejnych wstrząsających występkach. Jest to cecha filmów, w których twórcy poświęcili odpowiednio dużo uwagi na to, by w odpowiedni sposób sportretować czarny charakter. Taka sytuacja na ekranach kin miała już miejsce wielokrotnie. Sztuka ta udała się miedzy innymi w: „Mechanicznej pomarańczy” (1971), „Lśnieniu” (1980), „Milczeniu owiec” (1991) czy chociażby w zeszłorocznym arcydziele Larsa von Triera – „Dom, który zbudował Jack”. Psychopaci są w nich uczłowieczani – nadaje im się cechy, przez które nie możemy uwierzyć w to, że są oni zepsuci do szpiku kości.

Dobrze wypadają również aspekty techniczne, dzięki którym twórcom udało się pokreślić odpowiedni ton całej historii. Subtelne i klimatyczne zdjęcia Brandona Trosta idealnie korespondują z powolną narracją filmu i kameralnym charakterem scenariusza Michael Werwie. „Podły, okrutny, zły” nie jest kinem akcji, a jego mozolne tempo staje się najjaśniejszym elementem produkcji. Dzieło dopełnia ekstrawagancko-eklektyczna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Marco Beltramiego oraz Dennisa Smitha, organicznie łącząca w sobie elementy muzyki klasycznej i instrumentalnej z odpowiednim dla przełomu lat 70. I 80. XX w. rockowym brzmieniem. Najnowszy film Joe Berlingera to bardzo solidna produkcja i jedna z najciekawszych propozycji, jaką zobaczyć można teraz w multipleksach. Mimo wad, twórcom udało się odpowiednio zniuansować postać psychopatycznego mordercy i uchwycić to, za co wbrew wszystkiemu kochały go miliony. Na szczęście w dziele tym nie zabrakło dramatu postaci, które zostały skrzywdzone przez Teda – co odpowiednio balansuje całą historię.

Bartosz Dominik

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
LinkedIn

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *