ford

FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ W SIECI

Nareszcie wiosna – i to w pełnej krasie. Słońce i śpiew ptaków to idealny pretekst, żeby spędzać całe dnie na świeżym powietrzu. Ale mimo to, piękną pogodą także można się zmęczyć i rozpaczliwie szukać jakieś domowej alternatywy. Dlatego więc, tym bardziej war-to zatrzymać się czasem i odpocząć od codzienności, rozsiąść się wygodnie w mieszkaniu i zobaczyć w domowym zaciszu jakąś dobrą filmową produkcję. Serwisy streamingowe sukcesywnie rozszerzają swoją ofertę, proponując użytkownikom coraz więcej różnorodnych treści. Dlatego też wybrałem trzy pozycje filmowe, które – w ramach relaksu – zdecydowanie warto zobaczyć w sieci.

JOKER (Canal+ / Netflix / Prime Video)

Reżyser tego filmu stawia śmiałą tezę, że szaleństwo Jokera jest lekiem na brak atencji społeczeństwa. W wyniku kolejnych morderstw zagubiony Artur zaczyna być zauważany przez innych, co więcej wreszcie on zauważa samego siebie. Przez większość seansu oglądanie postępującego upadku Arthura Flecka powoli przeistaczającego się w tytułową postać, wiąże się z przeplatającymi się ze sobą uczuciami rosnącej fascynacji, odrazy i niepokoju. Twórcom udało się na tyle uczłowieczyć głównego antybohatera, że – jako widzowie – jesteśmy w stanie z nią sympatyzować, jednak jej powolna przemiana, ale również otaczające ją środowisko, przyprawia nas o mdłości. Fabularnie „Joker” nie zaskakuje – powoli prowadząc nas, bez istotniejszych zwrotów akcji, od początku do końca. Dla osób, które nie przesiedziały całego życia w piwnicy, już sam tytuł w pewnym sensie zdradza zakończenie. Dlatego też, oczekiwałem od reżysera jakiejś bar-dziej zaskakującej puenty, czegoś co mną wstrząśnie, wyprowadzi z równowagi. Zamiast tego dostałem trywialne wnioski sprowadzające się do tego, że osoby niestabilne psychicznie, żyjące w toksycznym społeczeństwie, mogą stanowić potencjalne zagrożenie. Zwłaszcza, jeśli nie oferuje im się żadnej pomocy.
Rozczarowuje również samo podejście realizatorów do formy widowiska. Podczas seansu, co jakiś czas, wydawało mi się, że reżyser za wszelką cenę chce udowodnić, że nakręcił wybitne i ponadczasowe dzieło artystyczne – film na wielu płaszczyznach ważny. Rozsmakowuje się formalnie w pewnych sekwencjach – skrajnie je wydłużając, przez co, po pewnym czasie – zwłaszcza w pierwszej części filmu – wkrada się znużenie i monotonia. Dla przykładu, kilkuminutowy taniec Arthura, będący manifestem jego wyzwolenia z okowów, mimo tego, iż efektowny – w moim prze-konaniu szatkuje strukturę opowieści, negatywnie wpływając na tępo narracji.
Przeciętny scenariusz i kłopotliwą reżyserię rekompensują dwa aspekty – warstwa techniczna oraz gra aktorska; przede wszystkim genialnego Joaquina Phoenix’a. Jeśli chodzi o pierwszy segment, to na doskonałym tle wybijają się zdecydowanie zdjęcia Lawrence’a Shera. Ujęcia realizowane w skrajnie niskiej głębi ostrości, przy użyciu (najprawdopodobniej) „długich” obiektywów skrupulatnie budują klimat całego filmu. Całość utrzymana jest w schemacie opartym o triadę kolorystyczną, paleta barw jest brudna, lekko przygaszona. Kadry często budowane są na zasadzie kontrastu – na przykład niedoświetlone zdjęcia zestawiane są na sztywno z wręcz skrajnie prześwietlonymi. Zabiegi te w umiejętny sposób wzmacniają ambiwalentne odczucia od-biorcy – przechodzące z fascynacji do obrzydzenia i niepokoju. Ten specyficzny, nieprzyjemny nastrój podbija znakomita ścieżka dźwiękowa Hildur Guðnadóttir’y. Kakofoniczne kompozycje smyczkowe – nasilają atmosferę zaszczucia i wzmagającego się szaleństwa. Co jakiś czas te nieprzyjemne dźwięki ustępują na rzecz utworów z przełomu lat 60. i 70. XX wieku, co pozwala nam osadzić akcję filmu właśnie w tym przedziale.
Warto zaznaczyć, że to obsada aktorska jest tym, co stanowi o sile „Jokera”. O odtwórcach poszczególnych ról mógłbym pisać wiele. Znakomite kreacje: Zazie Beetz, Frances Conroy czy Bretta Cullena to tylko „wierzchołek góry lodowej”. Robert De Niro, przy okazji najnowszego filmu Todda Phillipsa, zaliczył jeden z najlepszych występów w swojej bogatej karierze. Jednak najjaśniejszym elementem produkcji jest bez wątpienia odtwórca roli tytułowej – Joaquin Phoenix. Już dziś mogę stwierdzić, że rola ta ma murowaną nominację do Oscara w kategorii „najlepszy aktor pierwszoplanowy”. To, jak Phoenix niuansuje postać, jak swobodnie przechodzi przez amplitudę poszczególnych stanów emocjonalnych – jest samo w sobie godne uznania. Aktor jest głównym motorem napędowym całej opowieści – elementem, który umiejętnie ukrywa wszelkie niedoskonałości produkcji. Przez cały seans obserwujemy świat przedstawiony z jego perspektywy – patrzymy nań jego oczyma. Dlatego też nie przeszkadza nam jego odrealnienie, wikłamy się w jaźni Arthura, który nie potrafi odróżnić, co dzieje się naprawdę, a co jest jedynie wytworem jego chorej wyobraźni. Dopiero morderstwo pozwala oddzielić Arthurowi prawdę od imaginacji – wtedy dopiero zauważa swoje istnienie.

TERMINATOR: MROCZNE PRZEZNACZENIE (DISNEY+ / Prime Video)

W roku 1984 James Cameron skutecznie rozwija nowe podejście do Kina Nowej Przygody, które zapoczątkował Ridley Scott w filmie „Obcy: Ósmy pasażer Nostromo”. „Terminator” jest naturalną ewolucją tego rewolucyjnego pomysłu – konsekwencją mrocznego horroru science-fiction, który nie odżegnuje się od motywów przygodowych. Z perspektywy czasu jawi się jako opowieść kameralna, która wzbudza w odbiorcy uczucie przerażenia i zaszczucia. Jedynak „Terminator” stanowił jedynie preludium prawdziwej kinematograficznej symfonii. Wydana po siedmiu latach kontynuacja o podtytule „Dzień sądu”, powszechnie uważana jest, nie tylko za najlepszą część cyklu, ale prawdziwe arcydzieło w obrębie swojego gatunku.
Po spektakularnym sukcesie dwóch pierwszych części twórcy od razu zabrali się za realizację zwieńczenia trylogii. W tzw. „międzyczasie” stołek reżysera Jonathanowi Mostowowi zwolnił Cameron i… posypało się po całej linii. Był to początek równi pochyłej, która każdą kolejną odsłonę ustanawiała coraz niżej względem swojej wysokości.
Większość fanów zdążyła spisać serię na straty. Ponowna próba „ocalenia” przyszła z dość nieoczekiwanej strony. Do upadłej marki – zatopionego statku powrócił jej ojciec – James Camer-on, który jako producent miał czuwać nad kolejną iteracją popularnej marki. Reżyserem został Tim Miller – twórca znany z takich hitów, jak: „Deadpool”, „Miłość, śmierć i roboty” czy „Neuromancer”. Wspomniana dwójka była gwarantem sukcesu – „ocalenia”, które… nie nadeszło na czas.
Najnowsze dzieło – tytułowe „Mroczne przeznaczenie” to utwór udany i jedna z najlepszych odsłon serii. Twórcy stanęli na głowie, by fabuła angażowała widownie trzymając ją w napięciu od samego początku, aż po napisy końcowe. Najnowszy obraz Millera ignoruje wydarzenia opowiedziane we wszystkich kontynuacjach „jedynki”, poza kultowym „Dniem sądu”. Jest to kompetentna opowieść, która zgrabnie łączy to, co najlepsze w dwóch pierwszych odsłonach serii.
Jest to produkcja, która zachwyca nie tylko doskonale zrealizowaną warstwą audiowizualną (głównie zdjęcia i uzupełniające je efekty specjalne), ale przede wszystkim aktorstwem. Na szczególną uwagę zasługuje genialna Linda Hamilton, która powraca po latach, by niejako zredefiniować i ponownie nakreślić postać Sarah’y Connor. Kreacja Hamilton będzie prawdziwą gratką dla niejednego miłośnika cyklu. Jest przyczynkiem do licznych odwołań, nawiązań do klasycznych odsłon, które cieszą oko, a przy tym nie są tak nachalne i rozpaczliwe, jak miało to miejsce w przypadku nieszczęsnego „Genisys”. Równie dobrze na ekranie prezentują się: Arnold Schwarzenegger, wspaniała Mackenzie Davis, Gabriel Luna czy Natalia Reyes.
Gdyby „Mroczne przeznaczenie” zadebiutowało w 2009 roku na miejsce „Ocalenia”, a nawet w 2015 za „Genisys” – dzisiaj nie mówilibyśmy o porażce, a powrocie w blasku i chwale. Zamiast tego, mamy przerażająco niskie zainteresowanie najnowszą produkcją z Terminatorem w tytule. Film Tima Millera dwa tygodnie po premierze zanotował w międzynarodowym Box Office niecałe 200 milionów dolarów, co biorąc pod uwagę koszty realizacji oscylujące w granicach 185 milionów (dane nie uwzględniają kosztów promocji filmu) powoduje, że już został okrzyknięty spektakularną porażką finansową. Zmęczeni upadłą marką ludzie zbuntowali się – odwrócili od niegdyś kultowej franczyzy. Są obojętni wobec produkcji, która paradoksalnie jest filmem udanym. Ocalenie nie nadeszło…

OFICER I SZPIEG (HBO MAX / Rakuten)

Oficer i szpieg” to w historii kina kolejna próba przybliżenia losów francuskiego kapitana Alfreda Dreyfusa – żołnierza, którego niesłusznie oskarżono o szpiegostwo na rzecz wrogiego mocarstwa i skazano na dożywotnie więzienie. Badający tę głośną sprawę pułkownik Georges Picquart (w tej roli znakomity Jean Dujardin) znajduje dowody świadczące o niewinności nieszczęśnika. Ustala również tożsamość zdrajcy. Obnaża niekompetencję aparatu władzy, która zniszczyła życie Dreyfusowi. Dlatego też, przełożeni Picquarta decydują się zataić prawdę świadczącą o ich winie. Tłumią głośne „oskarżam!”, decydują się poświęcić niewinnego i gloryfikować zdrajcę.
Film Romana Polańskiego jest opowieścią o honorze, który coraz częściej zastępowany jest nowymi iteracjami hedonizmu i konformizmu. Masa w obawie przed utratą władzy i przywilejów przyjmuje jedyną, słuszną doktrynę. Nikogo nie obchodzi, czym jest prawda – liczy się jedynie to, że przełożeni wiedzą co jest dobre dla ogółu. Człowiek, który wyłamuje się ze schematu, głosi odmienne racje jest głupcem, wrogiem, zdrajcą. Szybko okazuje się, że to nie szpieg jest prawdziwym zagrożeniem dla armii. Wrogiem numer jeden zostaje ten, który nie boi się krzyczeć, gdy reszta milczy. Georges Picquart za swój honor zostaje surowo ukarany, są mu odebrane wszelkie przywileje, kończy w więzieniu. Prawdziwi przestępcy cieszą się wolnością, władzą i uznaniem.
Wstrząsająca historia przedstawiona w filmie nie wywarłaby tak dużego wrażenia, gdyby nie znakomicie nakreślony scenariusz – który drobiazgowo dekonstruuje problematykę, z uwagą rozstawiając pionki na planszy. Gdyby nie mistrzowski kunszt reżysera, „Oficer i szpieg” ro-zleciałby się w pierwszych piętnastu minutach seansu. Mimo tego, że nie jest to film akcji, a raczej kameralny kryminał, w którym dochodzenie skupia się na rozmowach i przeglądaniu dokumentów, dzieło trzyma w napięciu od samego początku aż do napisów końcowych. Nie dziwi mnie Srebrny Lew na festiwalu w Wenecji. Na każdym kroku widać geniusz twórców – zachwyca to, jak pomyślana i opowiedziana została ta historia. Nie jestem również zaskoczony, że poza tą prestiżową nagrodą, „J’accuse” przechodzi raczej bez echa. Mimo niezaprzeczalnej wielkości obrazu, historia artysty całkowicie przekreśla dzieło. Powoduje, że wielu chciałoby zapomnieć o filmografii i dokonaniach reżysera.
W konkretnych momentach „Oficer i szpieg” zdaje się być filmem autobiograficznym. Sądzę, że reżyser nieprzypadkowo bierze na tapet historię człowieka, który został winnym na długo przed rozpoczęciem procesu. Domniemana wina starła wszelkie zasługi, ludzie odwrócili wzrok – człowiek honoru został pozbawiony człowieczeństwa. Polański oskarża i zadaje pytanie, czy mamy pewność, że nasze pochopne osądy nie godzą w dobre imię innych?

bartoszdominik.pl

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
LinkedIn

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *